Od pierwszego dnia czułem się całkiem nieźle w meditatio, oratio, contemplatio, najgorzej w lectio, jeżeli chciałem ją sumiennie, zgodnie z salwatoriańskim regulaminem odprawić, czyli czytać całą dłuuuugą godzinę wyznaczony nam krótki święty tekst, nim się karmić przed śniadaniem. Towarzyszył mi z boku Hamlet:
– Cóż to czytasz, mości książę?
– Słowa, słowa, słowa…
Ile tych słów mam dzisiaj? Raz, dwa, trzy… czterysta osiem. W trzy minuty je przeczytałem, w siedem przeliczyłem. I co mam teraz robić z nimi przez pozostałe pięćdziesiąt minut lectio? Głaskać, pieścić, całować?
W świecie organizowane są kursy szybkiego czytania, na których można osiągnąć wynik od czterysta nawet do tysiąca słów na minutę, w Domu Słowa dopuszczalna prędkość to pięć słów na minutę.
Możecie przepisywać tekst do zeszytu lub uczyć się go na pamięć – radził Christophóros podczas wprowadzenia do lectio. Mogę. Ale po co? W dawnych wiekach, gdy księgi były trudno dostępne, mnisi drukowali sobie w głowach ważniejsze fragmenty Pisma, niektórzy nawet w całości. Ja mam w komórce zainstalowaną Biblię. Nie potrzebuję uczyć się jej tekstów na pamięć… „apprendre par cœur”, jak mówił Karol de Foucauld. Hm… W jego francuskim języku te trzy literalnie przetłumaczone słowa zawierają znacznie głębszy sens: uczyć się sercem. Brać sercem, jeżeli apprendre uproszczę w prendre. A z serca, poucza Jezus, wychodzą wszelkie myśli.
Mój dawny mistrz duchowy, Lanza del Vasto, na poły chrześcijanin, na poły buddysta, mawiał: „Jeżeli chcesz zdobyć mądrość, pytaj słów, one mają nam więcej do powiedzenia aniżeli ci, którzy je wypowiadają”. To prawda, Dieu, jak nad Sekwaną zwą Najwyższego, wywodzący się z praindoeuropejskiego przodka dei (błyszczeć), opowiada o świetle, natomiast w słowiańszczyźnie nasz Bóg, wyraźnie spokrewniony etymologicznie ze zbożem, mówi o chlebie. Ileż sekretów kryją w sobie słowa!
Nie znam greki, ale przy pomocy grecko-polskiego interlinearnego wydania Nowego Testamentu często w domu zbliżałem się do oryginalnego tekstu, niejednokrotnie zaskoczony. Z zainteresowaniem porównywałem różne współczesne przekłady Biblii, z upodobaniem konfrontowałem je z archaicznym językiem Wujka, poetyckim w psalmach Kochanowskiego. Czy to znaczy, że sam o tym nie wiedząc, od dawna już praktykuję lectio divina?
Ale w ten sobotni poranek, mając przed oczyma tekst o Jezusie trwającym na modlitwie w Getsemani, ja wszedłem w divagatio, przed czym niejednokrotnie ostrzegał Christophóros. Dopiero nocą, gdy wszyscy spali w Domu Słowa, wstałem, ubrałem się i poszedłem do kaplicy spędzić godzinę sam na sam z Jezusem umierającym na Ukrainie. Tu się uspokajam, nabieram na cały dzień nadziei i pokoju, bez czego mógłbym zgrzeszyć, włączając z ciekawością ukradkiem telefon, aby usłyszeć wieści z wojny, że naród zza Buga wciąż się broni, że zło nie zwycięża. Zakłóciłbym w sobie błogosławioną ciszę i moje lectio divina diabli by wzięli.
Boga szukałem z uporem długo w tym, co nazywałem kontemplacją. Opierając się na medytacyjnych technikach Wschodu, starałem się opróżniać umysł z wszelkich własnych myśli, łącznie z pobożnymi, aby uczynić w sobie pustkę, wolną przestrzeń dla Boga. I prosiłem Jezusa z nieba, aby zstąpił do mnie, ale On nie wlatywał kominem, lecz cały ten czas stał u progu i kołatał do drzwi (…).
Marek Przepiórka
uczestnik rekolekcji lectio divina